wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział pierwszy.

   Po raz chyba setny tego dnia nerwowo poprawiam krawat, który wprawdzie od samego początku idealnie zawiązany zdobi mój ubiór barwami mego domu w Hogwarcie. Doskonale pamiętam ten moment kiedy sześć lat temu po raz pierwszy znalazłam się w Szkole Magii i Czarodziejstwa, a Tiara Przydziału wykrzyknęła "Slytherin". Usiadłam następnie przy stole razem z ludźmi, których od tamtego momentu widziałam prawie codziennie. Roześmiani szóstoroczni, którzy po zdaniu SUM-ów nie myśleli już o ciągłej nauce i ich przeciwieństwo w postaci piątorocznych, którzy schowani za książkami z transmutacji i numerologi bali się reakcji ich rodziców, szanowanych czarodziejów o czystej krwi. Wprawdzie od czasów pokonania Sam-Wiesz-Kogo nikt już nie zwracał na to uwagi, ale cóż... Tradycja tradycją, więc nadal do Slytherinu przydzielani byli jedynie pierwszoroczni, których oboje rodziców to czarodzieje.
    Ja jestem po prostu córką zwykłego czarodzieja, który zajmuje przeciętne stanowisko, jako obecny właściciel gospody "Pod Świńskim Łbem". Tak, może i większość osób mnie kojarzy... Ale tylko przez nazwisko. Nazywam się Anastasia Dumbledore, więc każdy kto posiada różdżkę i odrobinę oleju w głowie kojarzy mnie z bratem mojego dziadka, Albusem, byłym dyrektorem Hogwartu. Ale kiedy dowiadują się, że tak naprawdę to Aberforth miał syna, który następnie razem z moją matką sprawił iż się urodziłam trochę ich rozczarowuje. Tak szczerze, ten fakt jakoś porusza praktycznie każdą osobę. Już przyzwyczaiłam się do tego pytania "Dumbledore? Tak, jak były dyrektor Hogwartu?" i mojej niezręcznej odpowiedzi, czyli czegoś w stylu "Eee... Tak, to był brat mojego dziadka" oraz oczywiście następującego zdziwienia "Albus Dumbledore miał brata?!". Było to całkiem nie trudne, zwłaszcza kiedy słyszałam to od prawie każdego czarodzieja. Wyjątkami byli oczywiście Potterowie, czyli cała rodzinka tego kretyna, który myśli, że po pokonaniu Sam-Wiesz-Kogo jest najwspanialszym człowiekiem na ziemi... I oczywiście najlepszym Aurorem we wszechświecie. Pff. Też mi coś.
    Kiedy wreszcie się otrząsnęłam jedynie przewróciłam oczami. Nadal stałam przed lustrem i co jakiś czas odruchowo poprawiałam długie, rude włosy. Niektóre kosmyki oczywiście nie potrafiły się usłuchać, więc niczym obrażone układały się przeciwnie do reszty. Inne z koleji plątały się pomimo tego, że rozczesywałam je już kilkanaście razy. Byłam strasznie wściekła, ponieważ to dzisiaj miałam wrócić do Hogwartu aby rozpocząć szósty rok nauki w tej szkole. Tym razem nie będę musiała zamartwiać się o wyniki SUM-ów, z których, nawiasem mówiąc, miałam same wybitne. Oczywiście, nie licząc transmutacji, z której nieszczęsnie spadłam stopień niżej...
- Ana? Jesteś już spakowana? - przerwała moje myśli mama. Odwróciłam się w jej kierunku czując zbierające się w moich oczach łzy. Podbiegłam bliżej, a ona mnie przytuliła.
- Tak, jeszcze tylko muszę wyczyścić klatkę Sówki.- Skinęłam głową w kierunku kufra i położonej na nim klatki, która należała do mojej sowy o jakże twórczym imieniu. - Będę tęsknić. - wyszeptałam po raz pierwszy się nie rozklejając. Pożegnania z moimi rodzicami były dla mnie naprawdę trudne.
- Ja za tobą też... - powiedziała cicho niepewnym głosem i ścisnęła mnie trochę mocniej, aż rozbolał mnie brzuch. To było dziwne. Racja, zawsze mówiła to samo, ale zazwyczaj w tym momencie jej głos był zdecydowany i uspokajający. Postanowiłam teraz po prostu o tym zapomnieć, pewnie to nic nadzwyczajnego. Może pokłóciła się z tatą? Albo martwi się jakimś problemem w jej pracy, w Ministerstwie Magii? Jakoś wolałam się tym nie przejmować. - Przecież dość często miewała jakieś problem, które szybciej lub wolniej udało się jej rozwiązać.
- Anastasia! Jak się nie uszykujesz w kwadrans spóźnimy się na pociąg! - obie usłyszałyśmy krzyk ojca. Mama automatycznie wypuściła mnie ze swoich objęć i jednym zaklęciem sprawiła, że klatka Sówki stała się czysta, a sowa, która obecnie podjadała przysmak, jedynie spojrzała na nią i wróciła do poprzedniego zajęcia.
    Kiedy w pośpiechu wzięłam ze sobą wszystko na dół tata czekał tam już jedynie z różdżką w ręce. Krzyknęłam jeszcze na pożegnanie "Pa mamo!" ale nie usłyszałam odpowiedzi. Zostałam pozbawiona kufra przez ojca i po chwili aportowaliśmy się w miejsce, z którego miał odjeżdżać Hogwart Experess i zawieźć nas prosto do wioski Hogsmade. Chwilę później staliśmy na peronie numer 9 i 3/4.
***
- Hej! Ta czekoladowa żaba jest moja! - usłyszałam krzyk jakiegoś pierwszorocznego.
- Wcale, że nie! To mi kupiła ją mama! - odezwał się z kolei inny, bardziej piskliwy głosik. Kłótnia trwała jeszcze jakiś czas, oczywiście do chwili w której obaj zorientowali się, że czekoladowa żaba zniknęła w brzuchu mojej najlepszej przyjaciółki... I ich siostry.
    Elizabeth Moore to prawdopodobnie najdziwniejsza osoba na szóstym roku w Hogwarcie, nawet nie licząc jej zamiłowania do deserów. Jej prawdziwy ojciec zginął zanim się urodziła, ale mimo to nigdy nie potrafiła przestać się uśmiechać. Leciała na każdego chłopaka, którego kiedykolwiek widziała, błee, nawet na mugoli. Ale mimo wszystko jakoś się do niej przyzwyczaiłam o pięciu latach w jednym dormitorium. Była dla mnie jak siostra, a jej bracia... Cóż, byli dla mnie wrednymi małpiszonami z Ravenclawu. Jak można w wieku ośmiu lat warzyć eliksiry, o których ja do teraz nigdy nie słyszałam?! To zawsze pozostanie zagadką, którą zapewne kiedyś wydobędę z móżdżków tych małych mądrali... Ale póki nie zdam egzaminu z aportacji wolę nie przechodzić do rękoczynów. Miejmy nadzieję, że wytrzymam ten czas... Przecież to wcale nie tak długo...
    Złapałam Beth za rękę i śmiejąc się pognałyśmy na sam koniec wagonu, gdzie zawsze siadałyśmy. Nasze miny momentalnie się zmieniły kiedy w przedziale zobaczyliśmy Albusa i Jamesa Potterów. Prychnęłam widząc minę przyjaciółki. Oczywiście gapiła się na Pottera jak na ósmy cud świata. Zachowywała się jakby on był czekoladą, która sprawia, że się chudnie. Tak, z pewnością chciała go schrupać.
- Czyżby tatuś was nie nauczył, że nie siada się na czyimś miejscu?! - krzyknęłam porządnie wkurzona. On oczywiście teatralnie wstał i obejrzał siedzenie.
- Podpisane nie jest, tabliczki nie ma, nikogo tu nie było kiedy my przyszliśmy... - przewrócił oczami ponownie siadając. Albus trzymał rękę przy ustach najwyraźniej ledwo powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.
    Odpowiedziałam warknięciem i wyjęłam różdżkę. W pociągu mogliśmy już używać magii, więc zaklęciem nakreśliłam na siedzeniu swoje imię.
- Widzisz? Jest podpisane, więc idźcie stąd! - powiedziałam odkładając swój kufer na półkę.
    Ile bym dała, żeby Potterowie zginęli w jakimś tragicznym wypadku? Wszystko. Niestety póki żyli starali się utrudniać mi życie... A Beth tego nie zauważała oczarowana "urodą" tego kretyna, Jamesa.
___
Hej, bardzo się cieszę jeśli to czytacie. ^^
Jeśli przeczytaliście będę bardzo wdzięczna za komentarz. ;3
Jeśli Wam się spodobało zapraszam do dalszego czytania. :3
Za błędy (jeśli jakieś są) bardzo przepraszam. ;-; 
Pozdrawiam
~Mad ;*